Marek Koterski „Dzień świra” – fragment

Marek Koterski
Dzień świra
Monolog dramatokomiczny w trzech częściach na dowolną ilość osób

Osoby

JA
o r a z – ewentualnie – POSTACI z monolodialogów, w miarę potrzeb i możliwości:
MAMA, LEKARZ, PICZ, STARY SĘP, PEDAL, RĄCZKA, KRETYN, WOŹNA, BIOLOG, LALA, MŁODY CHŁOPAK, STARY WIĘZIEŃ, PSYCHIATRA Z BRÓDKĄ, PSYCHIATRA Z WĄSEM, BABA Z WINDY, SYN, ŻONA BYŁA, STARA CHINKA, BABA Z KRÓWKĄ, HARMONISTA, BABA ZE SRAJĄCYM PSEM, STARSZA PANI I, STARSZA PANI II, MURZYN, FACET Z KOLEJKI, ELA – PIERWSZA MIŁOŚĆ Z LAT MŁODOŚCI, WARIATKA, ODPAD, ZAKONNICA, ŚWINIA, KURY, HIPOPOTAMICA, DŻEZÓWY, HIPIS, PANKÓWA, KASZALOCICA, KOBIETA ŻYCIA PODOBNA DO ELI, MEWA, MODELKA ŁUPIEŻNA, MODELKA ZĘBNA, MODELKA USTNA, MODELKA DUPNA, ANIA SFINKTER, MEN, ŁUMEN, PIPL , MODEL ZDROWOTNY, JAŚ, STAŚ, TRZECI FACET, NARCYZ, MODEL FAJCZANY, MODELKA FIUCZANA, MODELKA ZDROWOTNA, POLICJANTKA, MOŻE KOGOŚ PRZEOCZYŁEM.

Tym razem didaskaliów nie będzie. W dobie powszechnego olewania autorów przez reżyserów, uważam to za bezcelowe. W dupie tam. I tak zrobią, co zechcą. Ale – jako nie wybaczający sobie grzechu zaniechania – podpowiadam jednak tym niedobitkom spośród reżyserów którzy nie mają jeszcze całkiem ukręconej gałki odbioru:
– można cały ten tekst potraktować, jako monolog bohatera, mówiącego za siebie i za inne postaci (raz – myślany, raz – mówiony, raz –myślany lub mówiony i wykonywany równocześnie);
– można wprowadzić – od razu, bądź stopniowo – innych aktorów do przedstawienia, dla odegrania rozmówców bohatera i – w ogóle – postaci, zaludniających jego świat;
– można oba te sposoby łączyć ze sobą…
Słowem – ap tu ju
Ale przecież to drętwa mowa do chińskiego ludu…
Aha! I wara od mojej interpunkcji! Stosuję ją tak jak stosuję – szczególnie w dialogach – o tyle tylko o ile jest to konieczne dla jasności znaczeń
I od układu – też proszę – z daleka; bo przez monolog – przeważnie rytmiczny – przebiwychyna trzynastozgłoskowiec.

CZĘŚĆ I

JA
Nie wiem nawet, czy to jeszcze sen – ten nadporanny lot kanionem blokowiska, jak wzdłuż pośród pociągów zapomnianych w zaspach; jak miotanie się bezsilne uśmiglonej kulki w betonowym automacie „Colorado” – dla olbrzymów.
Te ataki, koszące rybim spojrzeniem po oknach, nieuchronnie wschodzących gorejącą rtęcią. Przy wtórze serii tępych wystrzałów. Przed którymi mnie nie chronią papierowe serwetki uszne. A może podczas lotu noc przechodzi w dzień?
I, jeszcze – w półśnie chyba, albo już w półjawie – nawałnica „Rewolucyjnej” w tle – to od początku, a teraz – jej armatni akord finałowy.
I jeszcze jeden rybi nalot – już ostatni – na zaranne okno; tym razem – na moje!
I mściwa, tępa seria – na dobicie. I – pojedynczy wystrzał, chyba już do skonu. I trwożnie otwieram oczy:
– O kurwa – wyszeptuję w nienawistnym przebudzeniu, choć wciąż z głową w jeszcze gorszym półśnie.
I – po chwili pierwszej rozpaczy codziennej – żegnam się zaraz w panicznym popłochu:
– Wimieojcaisynaiduchaświętegoamen.
A to już z wzrokiem w nadpęknięty sufit, szukając tam pomysłu
na nieuchronny dzień: higiena, jedzenie, praca, dzieci, jedzenie,
drzemka, praca, jedzenie, praca, palenie, proszki, sen…
– Ja pierdolę.
Szósty dzień miesiąca, czwartek. Nie jest to dzień tak dobry, jak – pierwszy stycznia roku 2000. Żeby coś z sobą zacząć. Czy choćby d w u d z i e s t y p i e r w s z y marca, pierwszy dzień wiosny. Albo – przynajmniej – Dzień ziemi.
Nowy Rok… urodziny… pierwszy… poniedziałek… I najodpowiedniejszy – Dzień bez papierosa…

– postanowienia ranne – tysiączne i pierwsze
by dziś wreszcie już w końcu porzucić palenie…
Ja pierdolę kurwa.
Przecież jednak w końcu podnoszę wyprostowane nogi, wraz z kołdrą – jak najwolniej – do pionu… i opuszczam – jeszcze wolniej – w dół. Sprawdzając palcami dłoni napięcie mięśni
brzucha.
Potem wciągam go i – równocześnie – zasysam powietrze do płuc. Tak trwając, odliczam do siedmiu, na wdechu – implozywnie, na podobieństwo narzecza słachili i innych afrykańskich języków wdechowych, które, jak wiadomo, odwrotnie niż nasz język, polegający na artykułowaniu strumienia wydychanego powietrza, budują głoski na wdechu – odliczam więc do siedmiu, na wdechu, dowciągając jeszcze – wsysaniem – powietrza do płuc i dowklęśniając brzuch: 121, 122, 123, 124, 125, 126, 127.
Zwalniam go, daję ujść powietrzu. Na chwilę zresztą tylko, bo potem już go wciągam na dzień cały. Od lat.
Codzienna gimnastyka; siedem ćwiczeń po siedem. Zaczynam jeszcze pod kołdrą: pierwsze – wparty ciemieniem w poduszkę i stopami w materac, wypycham ciało ku górze – w łuk. Siedmiokrotnie – rzecz jasna. Raz, dwa… siedem.
Drugie – obracam się na czworaka, wciąż chroniąc się kołdrą przed chłodem poranka, i wyginam grzbiet – naprzemianlegle – to w koci, to wy wklęsły. Oczywista – do siedmiu. Liczę to – jak wszystko. Albo – jak prawie wszystko. W każdym razie – liczę. Raz… trzy… siedem.
Wciąż z pozycji czworaków i z kołdrą na plecach – przysiadam na piętach, z dłońmi na prześcieradle. Sewen tajms. Obwiołzli. Liczę – łan tu sewen.
Odrzucenie kołdry:
– „rower” na brzegu łóżka. Ziben mal. Natirliś. A więc – ajn cu ziben.
Ciągle na brzegu łóżka – przyciąganie kolan do brzucha; zrazu – naprzemianlegle, potem razem: wytrzymanie – aż do bólu w krzyżu.
Na brzuchu, na podłodze, w malutkim pokoiku:
– wyginam się w „jaskółkę”. Siedem razy, jak wszystko.
I odwrotnie – na grzbiecie: obejmuję kolana i bujam się jak kołyska, co nierzadko jest pierwszym w dniu bodźcem do rychłego wypróżnienia się. Siedem… to już mówiłem. Liczę: raz… pięć… siedem.
W końcu – krzyżuję nogi i wstaję do pionu, bez pomocy rąk wcale. Albo prawie wcale.
To wszystko – przy wtórze powtarzających się serii wystrzałów.

Rozdziawiam żaluzje: robol wciąż napierdala pneumatycznym młotem w całkiem dobry chodnik.
Otwieram okno – tak jak co dzień – do wietrzenia, w gruncie rzeczy; ale widzę, że on widzi, że mnie wreszcie zbudził, kurwa; przestaje więc, młot odkłada, siada z innymi do piwa. Popijają, zakanszają; młot se obok leży. Wołam grzecznie:
– Czy panowie muszą tak napierdalać od bladego świtu?! Że nie podbijam „na zakładzie” karty o siódmej rano, to już – w waszym robolskim mniemaniu – muszę być nierobem?! I już możecie inteligentowi jebać po uszach od brzasku?! Żeby se czasem kałamarz nie pospał, skoro zasnął dopiero nad ranem! I żeby mnie kompletnie rozmontować już na starcie dnia?!
Grunt, że kurwa – inteligent załatwiony na dzień cały?!
Robole oniemiają w pół kęsa i łyka;
spoglądają na siebie, potem na mnie w oknie:
muszę stamtąd wyglądać, jak biały nietoperz
– blady od niewyspania, z serwetkami w uszach.

Na całym świecie – kurwa – robole tak samo
odgrywają robolstwo swe na kałamarzach
żeby inteligenci czasem nie pospali
sobie godzinkę dłużej kapkę od roboli
– przerobiłem to w usa bo na całym świecie
robole solidarnie mają tę zasadę
żeby zacząć napieprzać za oknem o siódmej
i zbudzić skurwysynów co sobie śpią jeszcze
i kiedy już ich zbudzą – robią sobie przerwę
żeby zacząć napieprzać znowu gdy kałamarz
zabierze się do pracy i go rozmontować
do reszty – skurwysyna – wtedy zdemolować!
I to już wszystko jedno – czy w Łodzi się dzieje
przy Piłsudskiego dzisiaj – dawniej Mickiewicza
– czy w suburbium szikago, w morton gruw, nort feris;
tak samo: przyjeżdżają – szósta, siódma rano;
jebut! – przez pół godziny dygoczą młotami
żeby wytrącić ze snu wszystkich śpiących gnoi
i zwijają katanę i nie ma ich – proszę:
ósma; zbudzonym; cicho; tylko ja dygoczę…

Cofam się, wyszarpując papierowe wiechcie.
A tamci się wynoszą, porzucając młoty;
bekają obraźliwie, wycierając pyski.
– Wrócicie napierdalać, jak siądę do pracy?!

Zwykle jednak używam zatyczek woskowych i jedna z nich na bank wypada mi z ucha podczas snu. Szukam jej w pościeli i przy łóżku w najwyższym napięciu: jeżeli znajdę różową pecynkę – w sercu mym zapala się światełko otuchy pada na me serce promyczek nadziei bo dzień ma wtedy szansę nie być przegranym bez reszty; jeśli jednak nie znajdę jej lub znajdę potem – na podeszwie od kapcia – to dupa zupełna. Choć już lepiej na kapciu niż nie znaleźć wcale…

Zabieram budzik, niedopitą nocną herbatę i bezpłodną gazetę, w którą samozgwałciłem się wczoraj przed zaśnięciem; szykuję ją sobie zawsze – rozkładam przy łóżku – już jeszcze wieczorem poprzedniego dnia.
Oglądam plamę w środku – czy duża: nieduża.
Budzik odnoszę do pokoju – chyba tylko po to żeby mnie terroryzował przez resztę dnia nadchodzeniem pełnych godzin – niżej się to wyjaśni, i przy okazji otwieram drzwi balkonowe żeby dowywietrzyć tytoniowy wczorajszy posmród; mnóstwo czynności robię przy okazji – mam to już po Mamie…

MAMA
Pierwsze, co – w płaszczu jeszcze – nastawiam ziemniaki.

JA
…Zużytą prasę upuszczam w przedpokoju – na tą do wyrzucenia, tę: kubas z wczorajszą herbatą zanoszę do kuchni i – przy tej kolejnej z podrożnych okazji, podrożnych właśnie, nie podróżnych wcale – napuszczam do garnka gorącej wody, ściślej – do jednego z dwóch garnków, stojących w zlewozmywaku od czasu, kiedy to nawiedziła mnie myśl ekologiczna o jej niemarnowaniu; tak więc napuszczam jej ciepłej – do siedmiu – i wstawiam doń mleko celem go ogrzania w celu: woda wypycha niepełny karton, więc przytrzymuję go fajką kranu żeby nie wyskakiwał jeśli nie jest pełny.
Pociągam z butli siedem łyków mineralnej niegazowanej – bo to bardzo zdrowo: rozpuszcza soki żołądkowe i zapobiega wrzodom.
Więc piję, licząc w myślach jej kolejne łyki: raz… trzy… siedem. A poza tym – już do organizmu idzie sygnał dla organizmu że będę jadł śniadanie za cirka siedem minut.
Drugi garnek – z wodą po wczorajszym zmywaniu – niosę do łazienki; sikam po nocy, spłukuję wodą z garnka; odniosę go, wracając do kuchni na dobre. Dlaczego wodą z garnka, nie z rezerwuaru? – zaznaczyłem już wyżej a rozwinę niżej.

Jakże się boję spojrzeć w lustro przy goleniu.
Staram się widzieć tylko ruch ostrza po skórze
a nie oglądać raczej swej twarzy w całości
bo pod własnym spojrzeniem wdziewam minę j a k ą ś
a przecież wiem najlepiej że jestem n i j a k i.
Sprawiam wrażenie k o g o ś, ale jestem n i k im.
Nie jestem tym na kogo akurat wyglądam.
Pod rysami mężczyzny truchleję ze strachu.
Golę się jednak; choćby dlatego, że przy goleniu zachciewa mi się wypróżnić… jeśli się dotąd nie zachciało przy kołysce w gimnastyce; poza tym nieogolone drażni mnie na podgardlu.
A i golfy się niszczą od tego.
Chociaż golfów nie noszę. Bo mnie jakoś duszą.
Golę się do trzynastu lub dwudziestu jeden.
Twarz obmywam do siedmiu albo do trzynastu.
Z niedowierzaniem i zazdrością patrzę jak meni w filmach wycieobcierają ręcznikiem z twarzy resztki piany po goleniu. Ja bym dzień cały czuł na twarzy skórze tą niespłukaną dokładnie pianę tę.
Albo prawie nie płuczą ust z pasty po myciu do zębów. Co ją jedzą połykają do kurwy nędzy co z nią robią?! Ja nawet gardło opłuczam po myciu zębów… opłukiwam…
Jeszcze – choć już czuję zwykle tą grubszą potrzebę tę – podstawiam miskę pod kran nad wanną i myję twarz, też do siedmiu: trzy razy gorącą – ze zwilżaniem-omiataniem uszu
końcami mokrych palców, oraz cztery – zimną, także z omiataniem.
Nie licząc płukań nosa – i ciepłą i chłodną.
I wysmarkania z nią go – rozumie się przez się.
Wycieram twarz i głowę, czochrając się mocno,
bo to wzmaga krwiobieg. I teraz się czeszę.

A najbardziej się boję spojrzeć tam, gdzie oczy
patrzą się we mnie – na wpół wzrokiem Witkacego:
też – lęk straszny i dzikość, obcość i szaleństwo…
Czyżby więc mord na sobie też był nieuchronny?!

I już siedzę na desce i czytam angielski,
którego chyba nigdy już nie opanuję:
Go to pieces: lose control of one’s emotions.
I próbuję ułożyć coś sam na klozecie:
Besides, you can’t go to pieces every time something anything wrong happenes.
Długo podcieram tyłek – czy już papier czysty.
Czasem – choć bardzo rzadko – wystarczy do czterech.
Zwykle jednak wecuję, poleruję dalej:
do siedmiu lub trzynastu bądź dwudziestu jeden.
Nieraz pół rolki pójdzie zanim się podetrę…
Spuszczam wodę i raptem wpadam w nagły popłoch;
zdejmuję duże lustro – za którym liczniki;
przecieram palcem szybkę, pod którą mkną cyfry:
– Kurwa! – zegar wiruje wciąż nieubłaganie.
Więc wciągam – śśśś – powietrza, żeby wreszcie stanął.
Kręcę głową, że tyle poszło: – Ja pierdolę.

Podmywam się do siedmiu: więc – trzy razy tyłek,
siedząc na brzegu wanny; i staję w rozkroku:
cztery – krocze i fiuta; razem czyni siedem.
To – jeśli rano, wieczór, a także po drzemce;
zaś jeśli to po e-e! – sam tyłek, na cztery.

Dziś nie wypada prysznic, a więc – jeszcze – stopy.
Cały – z głową – się kąpię we dnie nieparzyste;
chyba, że do teatru, lekarza, na randkę;
no, ale randek nie mam… Czemu – w nieparzyste?
Kiedyś patrzę: na nodze – nie schodzący liszaj!
Żyłem w strachu przez miesiąc, bojąc się, że chiwejts.
A lekarz tylko spytał:

LEKARZ
– Jak często się kąpie?

JA
A ja na to: – No, co dzień.
A on na to:
LEKARZ
– Co dzień?!
W tej wodzie żadna skóra nie wytrzyma – co dzień.

JA
Więc w parzyste – twarz tylko, tyłek, krocze, stopy.
Co innego – gdy kąpiel. Kąpię się na tempa.
A więc – mydlę na tempa, spłukuję – na tempa:
ręce, nogi – do czterech; piersi, kark – do siedmiu;
spłukanie twarzogłowy – do dwudziestu jeden;
dokładniej; twarzy – siedem; potem – włosów – siedem
i znowu – twarzy siedem, więc – dwadzieścia jeden…

Stopy myję w misce, w tej wodzie po twarzy i tyłku – dla oszczędności. Spłukuję nią potem – i wodą po zmywaniu – moje dzienne i nocne sikania. Wodę spuszczam tylko po grubszym
załatwianiu i przed pójściem spać. Taniej i ekologiczniej.
Czasem, jak się zapomnę i spuszczę po sikach
– odczuwam ból po stracie. I wyrzut sumienia.
I myśl o suszy w Indiach. Śmierci z odwodnienia.
A także – kiedy muszę wylać wodę po zmywaniu naczyń bo mi brakuje rano garnka do ogrzania mleka lub kiedy zmuszony jestem spuścić resztkę ze zlewozmywaka bo już jej nie
sposób wybrać. Więc tak mi jej szkoda gdy czasem pełno jej we wszystkich garach a muszę puszczać świeżą by coś tam opłukać i… – wtedy – znów konieczność marnotrawczego jej
wylewania…
Przy tym – z drugiej strony – nawet tak się oszukuję że płuczę myję dłonie przesadnie długo nad garnkiem w zlewie lub miską w wannie żeby spłukiwać muszlę wodą zaoszczędzoną niby a nie marnować tej z rezerwuaru na każdy jeden sik. Stopy smaruję kremem głęboko nawilżającym.

Gdy szykuję śniadanie, zwykle se o korkach
słucham – jak tkwią te chuje w tych jebanych autach.

Wsypuję do miseczki: garstkę płatków zwykłych,
garstkę płatków miodowych i garść owocowych,
garść kiełków i garść otrąb, garść włoskich orzechów
rzecz jasna tych łuskanych, garstkę Kleopatry…
Co wszystko razem czyni – siedem garstek. Garści.
Dziś właśnie mi się kończą płatki z kukurydzy,
więc wsypuję ich resztkę – licząc za pół garści;
biorę nową torebkę, próbuję rozerwać,
szarpię się z nią, mocuję, wreszcie – pęka z hukiem
jak papierowe torby strzelane w dzieciństwie
żeby kogoś przestraszyć… i – wystrzeliwuje:
pryska płatkami wokół… w zlew… i na podłogę;
płatki po całej kuchni… – ja pierdolę kurwa –
zbieram po jednym płatku, z dwóch stron odmuchuję
i wrzucam do miseczki. Niech się nie marnuje;
nie trawię marnowania żywności – z zasady,
a moja żona – była – ciągle chleb wyrzuca,
gdy tymczasem miliony głodują na świecie…
Zalewam letnim mlekiem. Dolewam go kapkę.

I włączam telewizję. Chociaż jej się boję…
Lecz nie mam cierpliwości jeść bez telewizji.
Żeby nie jeść samotnie – jem z telewizorem.
A więc boję się włączyć tiwi przy śniadaniu
no bo boję się nadziać na obrady sejmu;
na ten narcyzm wystąpień w ślepej zajadłości…
Bo od razu opuszcza mnie resztka nadziei…
Kto ty jesteś? Polak mały.
Jaki znak twój? Krwawe gały.
Te dzikie szkliste oczy – „jak gdyby” z Matejki,
ta bełkotliwa, mściwie popędliwa mowa.
I od razu przerażam się naszej historii…
Tej od liberum veto – poprzez Targowicę,
komunizm i rozbiory – aż po stan wojenny
i trwonioną bezmyślnie biedademokrację…
Boję się tej niezgody, prywaty i zdrady.
Tego co nam zostaje miast piór i miast rogu.
Boję się, że walczymy – nie, żeby zwyciężać,
lecz ginąć. I że jeśli już nawet zwycięstwo,
to nic z niego – po boju – nie zostaje w garści.
Że toniemy przy samym, przy samiutkim brzegu.
Boję się naszej przeszłej historii w przyszłości…
Wszyscy widzą że Rejtan leży u Matejki.
Że Poniński, Rzewuski i Szczęsny Potocki
– zdrajcy! Ale Kołłątaj! Kołłątaj – królowi
podpowiada na ucho myśl o Targowicy!
Myję mydłem i płuczę wąsy po jedzeniu:
– Jednoczymy się tylko – gdy lufa przy skroni…
Kiedy nas trawi ogień lub zalewa woda…
Umiemy żyć w gorączce lub w podgorączkowym…
Ten naród przy trzydzieści sześć sześć się pożera…

Łykam bioxetin – polski prozac – na chęć życia, geriavit – na się niestarzenie; nootropil – na lepsze funkcjonowanie metabolizm mózgu, w szczególności zaś – na zwiększenie skuteczności działania kresomózgowia; encopirynę – profilaktycznie, i – po bezskutecznym odchrząknięciu matowości w gardle – witaminę A + D3: razem cztery. A herbatą z nocy popijam to siedem razy; po łyku czwartym – oblizując wargi…

Wyjeżdżając na rowerze po gazetę do porannej kawy przerozjeżdżam se własne okulary słoneczne, które mi wypadają z kieszonki na piersi prosto wprost popod tylne koło od roweru. Ja pierdolę kurwa.
Dzisiaj w kiosku przede mną baba zaczyna kupować majtki. Kurwa! Każe tamtej złapać gumkę palcem zahaczyć i naciąga czy dość duże dla niej a co rozciągnie to ogląda się za siebie tak jakbym ja miał wiedzieć czy wlezą jej na dupe. Ja pierdolę. Kolejka urosła do rogu. Te picze przyłażą do kiosku na występy, nie na zakupy!
A jeszcze krzyczy, kiedy już odjeżdżam:

PICZ
Nie lubi polskiej prasy?!

JA
Bo kupiłem „Gazetę”.

Kiedy zsiadam z roweru pod blokiem, wypełza z niego pokręcony staruszek o kulach… jednej kuli… czyli o półkuli?! Chce mi przytrzymać drzwi: przywiera do nich całym sobą jak cień w Hiroszimie i patrzy na mnie z oddaniem starego sępa

JA
Proszę zostawić.
– powstrzymuję furię
– Ja dam sobie radę.
Nieee – potrzyma:

STARY SĘP
Proszę proszę.

JA
– skrzeczy jak Gargamel.
– Niee. Naprawdee.
– krzywię się w wampirzym uśmiechu.
Stary wiór – przywarty do drzwi kolanami i policzkiem – zachęca mnie do wejścia przedśmiertnym opadnięciem powiek. A ja, jak zwykle – w stuporze – zagapiam się znowu i nie stawiam na swoim, tylko wpierdniczam się w układ, który mi fundują, wpiernidalam w jakieś nowe szambo.
– Niepo… trze… bnie…
– próbuję się bezkolizyjnie przecisnąć z rowerem
– Siępan… tru… dzi…
– perswaduję coraz żarliwiej bo już w białej gorączce
– Ja… mam… jużo… panowa… netowchodze…
Oczywiście szczepiamy się jak pająki i wypierdalamy do tyłu – ja, on, rower, kula. Ja leżę na rowerze – z korbą pedału w dupie, na mnie staruszek, i przebieramy kończynami jak odwrócone żółwie, spółkujące na szylkretowych plecach.

Zmieniam buty na domowe. Gazetę rzucam na kanapę.
Wsypuję drobne do miseczki, grube wkładam do szuflady.
Myję dłonie. Jak zawsze, gdy dotknę pieniędzy.
I po powrocie z zewnątrz. Także zawsze myję.
Jeśli zapomnę – co mi się często zdarza nierzadko – wyjąć drobne z kieszeni przed umyciem rąk, myję je – jak po każdym kontakcie z pieniędzmi – jeszcze raz.

Ścielę łóżko – tak by było już gotowe do popołudniowej drzemki; więc poduszkę na kołdrę a na kołdrę koc; muszę mieć podczas drzemki przykryte stopy i pierś, choćby w największy upał – i to też jest jeden z najnienawistniejszych stałych fragmentów dnia. Inny to ściółka do spania podszyta przerażeniem przed bezsenną nocą; wtedy – kołdra na poduszkę a na stopy koc jeszcze.

Wyjmuję z lodówki niskokaloryczną margarynę z dodatkiem masła i dżem egzotyczny, a z zamrażalnika chleb tostowy. Wkładam kawałek pełnoziarnistego chleba do tostera i nastawiam wodę. Wysikuję się jeszcze kapkę dla pewności, żeby nie mieć wątpliwości – co do wysikania – kiedy siądę z kawką do gazety. Po siku symbolicznie choćby zwilżam końce palców kroplą zatrzymaną w kranie.
Ale!
Oczywiście – kiedy sikam – gwiżdże woda kurwa, więc nerwowo ronię obok; ja pierdolę biegnę zmniejszyć gaz i zdjąć gwizdek – jeśli go imbryk dotychczas nie wypluł; wracam;
dosikuję dla porządku do siedmiu, otrząsam do trzynastu; wycieram kafle podłogi przy muszli.
No – po ścierce myję dłonie już normalnie.
Smaruję je kremem do rąk z dodatkiem lnu.

W kuchni wyskakuje chleb z tostera.
W czasie podczas gdy się schładza ostyga – szykuję kawę do zalania; nabieram ze słoja rozpuszczalnej neski, pozwalając jej naturalnie osypać się z pryzemki utworzonej na łyżeczce; nie zawsze kopczyk powstaje symetryczny, toteż jestem zmuszony czasem nabrać kawy raz jeszcze, a czasem raz jeszcze; i jeśli nadal – bez rezultatu, to – raz jeszcze…; czasem jedno ziarenko potrafi zepsuć symetrię kawowej górki i trzeba je delikatnie spstryknąć, bez gwarancji na końcowy rezultat…
Wsypuję to do kubka, co tylko do kawy;
specjalnie kawiastego, kawą przeżartego
– z osadem hodowanym nocami, niemytym…
A i tak jeszcze kilka granulek dosypię,
by część z nich zaraz odjąć po namysłu mgnieniu:
– No.
I – do nagłej Mamy:
– Co.
– bo Mama patrzy:

MAMA
Nic. Patrzę ile sypiesz. Dużo kawy sypiesz.

JA
Mamo to chyba moja kawa chyba moja.

MAMA
Pchchch człowieku. Trucizna. Będziesz strzępkiem nerwów.

JA
Gdy kawę już wsypię do kubka, to dociurkuję mleka;
uważnie, by przestać ciurkać, jak tylko zniknie pod nim
ostatnia z ciemnych granul
– by Ajudahu skała w czas stepu przypływu.
I tak mnie zawsze korci by dociurknąć kroplę…

Smaruję teraz grzankę masłaryną… dżemem…
I znów wyrzut sumienia: zbyt dużym strumieniem
płuczę nóż z margamasła, marnotrawiąc wodę.
Bo widzę w myślach dzieci cierpiące pragnienie.

Zapalam jeszcze wodę – żeby zaświstało;
gaszę – gdy splunie gwizdkiem – i liczę do siedmiu,
dmuchając w dziób czajnika – żeby już nie wrzało…
Już mogę zalać kawę. Nalewam z meniskiem
wypukłym nad brzeg kubka… Niosę ją uważnie –
by nie nadlał się menisk… który drży jak chełbia…
Idę specjalnym chodem – takim od kolana –
pozostawiając uda przywarte do siebie…
stopa za stopą… płynnie… sunę prawie ślizgiem.
Zawsze się coś uroni; jeśli nic nie skapnie
na spodeczek, to znaczy – za mało nalane…
No… doniosłem. Ściurkuję uronione krople
– z podstaweczka do kubka – żeby menisk nie wklęsł.

I teraz – rytualnie – siadam do gazety
tak, by się już usadzić do porannej pracy.
Jest za trzy pół dziewiątej. Tak wycelowuję
by o pół do już czytać pierwsze podtytuły.

Żyję według zegarka; wszystkie swe zajęcia
staram się rozpoczynać o pełnych godzinach,
w najgorszym razie – o wpół. Wstawanie – pół ósmej,
gazetka – pół dziewiątej, praca od dziewiątej,
obiad o pół lub drugiej, herbata – pół trzeciej
i do niej – coś słodkiego, a drzemka – o trzeciej;
popołudniowa kawa – pół do piątej, piąta;
przy niej reszta gazetki… Między zajęciami
– o wszystkich pozostałych i pełnych godzinach
– biegam do radia w kuchni – słuchać wiadomości;
czasem pełne godziny łapią mnie przy siku;
wtedy lecę wysłuchać i wracam dosiknąć…
Pół do ósmej – kolacja, zawsze przy dzienniku;
palenie papierosów – od dwudziestej drugiej;
od jedenastej – mycie; pół dwunastej – łóżko…

Staję w lekkim rozkroku, równym szerokości ramion. Sięgam za siebie – acz nie ruszając stóp – i kładę na kanapie, obok przyszłego siedziska – kartki na podkładce, ołówek i gumkę, temperówkę… i teksty do porannej pracy… (ćmi mi, że coś zapomniałem, lecz nie dojdę – co, choć czuję, że będę musiał tę drogę powtórzyć). Cóż – prostuję się.
Podciągam – za kołnierz na karku – i puszczam, za głową, wypuszczaną domową koszulę flanelową.
Prawą ręką zbieram na podołku poły koszuli, by jej przy siadaniu zbytnio nie przysiąść i by nie ciągnęła się potem na karku plecach.
Łapię wskazującym, kciukiem i serdecznym lewej dłoni za szew spodni dżinsów w kroku, starając się za jednym razem uchwycić majtki i – naciągając to wszystko, żeby nie wpijało mi się w tyłek – opadam nim na sofę. Prawą dłonią naciągam teraz fałdy spodni pod udami.
Siedzę. Lecz coś uwiera, może nie uwiera, no ale coś jest nietak.
Rzadko się uda usiąść od pierwszego razu.
Więc wstaję, bo i tak wstanę przecież.
Końcami palców lewej dłoni – wskazującym, kciukiem i środkowym (który to jest serdeczny? a może – serdecznym?) – uchwytuję chwytam uchwytywam łapię w kroku za szwy spranych domowych dżinsów, tam gdzie ich szew nogawkowy krzyżuje się grubo z podkrocznym… Wraz ze zgrubieniem skrzyżowania szwów staram się teraz złapać – poprzez dżinsy, w których od tej czynności zdążyła się już zrobić z biegiem czasu dziura – majtki staram się złapać w kroku wraz z dżinsami, uważając by przy tym nie uszczypnąć skóry i nie pociągnąć boleśnie – co najgorsze – włosków. Mam je – dżinsy i majtki razem! Naciągam to wszystko w dół, by nie piło mnie potem wrzynało się w kroku przy siedzeniu podczas i opadam w tył tyłkiem na kanapę aż jęka.
Dobrze. Nie puszczając – dłonią lewą – w kroku dżinsów wraz z majtkami, naciągam i wygładzam – dłonią prawą – fałdy dżinsów pod udami, by się potem nie zagniotły i nie uwierały gdy już złożę nogę na nodze. Teraz wspieram się prawym pod-łokciem o poręcz sofy, wypycham ku górze tyłek – jak w mostku – i ruchami, jak z tańca brzucha wyswobadzam uwalniam go od przylegania majtek. Gdy tylko już poczuwam pożądany luz
i powietrze wokół krocza, opadam nim na siedzenie sofy, pociągając lekko po niej dżinsami by naciągnąć nogawki w stronę kolan. No. Schwyciwszy prawą dłonią lewą nogę za nogawkę na nadkolaniu uda – wspomagam ją w złożeniu jej stopą na zydelku taborecie i obciągam wzdłuż niej – bez jej zginania w kolanie! – dżins ku kostce. Następnie – w podobny sam sposób – układam na niej skrzyżnie nogę prawą, tak by opierała się
wspierała swym podkolaniem swoim na kolanie nogi lewej a dalej już – za nim – półopadała naturalnie, wspierając się jedynie kostką o skraj taboretu.

Zawsze składam przy pracy nogi nieco wyżej,
by zapobiec birgeru, birgerowi, birgu…
Bacząc by nie poruszyć siedzenia w siedzeniu
– po prawej na stoliku mieszam ranną kawę:
cztery w prawo, trzy w lewo – więc razem do siedmiu.
Lewą sięgam gazetę, prawą okulary
– nie patrząc ale palce macają powietrze:
okulary okrutnie błyskają ze stołu!
Muszę wstać, wszystko zburzyć i wszystko powtórzyć.
A więc.
Staję – jak poprzednio – w pozycji wyjściowej do siadania. Sięgam za siebie i kładę okulary obok innych przyborów. Podciągam na karku koszulę, zbieram ją na podołku; odciągam w dół krzyżówkę skrzyżnych szwów pod krokiem; opadam w tył z jękiem kanapy; obciągam nogawki; układam na nodze nogę…
Ale – z pośpiechu i braku precyzji – opadam zbyt blisko brzegu kanapy brzegu i jej ruchome siedzisko jedzie niedostrzegalnie – przecież odczuwalnie – w przód; zsuwam się z niej po prostu nieuchronnie…
Nawet bez zapomnień bardzo rzadko się uda siąść za pierwszym podejściem…
Więc nie ma co się pieścić – wstaję od razu do dzieła: energicznym nóg przygięciem i odprostowaniem, uderzam tyłami łydek w siedzisko kanapy – które się przy szastaniu moim wysunęło – by je zagnać z powrotem na miejsce.
I dalej – to już pikuś: szwy, z jękiem opadnięcie, nogawek obciągnięcie, nóg złożenie. Tak sięgam po gazetę, by swej nie zburzyć pozycji: po prostu – płaszczyzna pośladków tyłka nie
może oderwać się na milimetr od poduch siedziska kanapy.
Zakładam okulary. Przeglądam gazetę.
Mam na przejrzenie prasy równe pół godziny:
od za pięć wpół dziewiątej – do za pięć dziewiąta.

Boli mnie, gdy wyrzucam dodatki z „Gazety”,
widząc – oczami myśli – padające lasy:
„Dom” wyrzucam – dąb pada; „Turystykę” – lipa,
„Komunikaty” – świerki, jak zimowe kwiaty;
„Auto-moto” – jak maszty – upadają sosny;
„Supermarket” – to modrzew; klon – „Nieruchomości”;
„Mój komputer” – i buk się korzeniem nakrywa,
a z każdym – precz – dodatkiem – ich żywicą krwawię…
O! mój znajomy umarł! – lepiej mi przez chwilę.
Przecież jednak nie umiem brać wystarczającej pociechy z tego, że są ludzie w prawdziwym, widocznym nieszczęściu: bez własnych mieszkań, nie mogący mieć dzieci albo z dzieckiem upośledzonym, chorym; sami cierpiący i chorzy: na hemofilię, raka, stwardnienie rozsiane, albo w ogóle – nieżywi; no nieżywi to już… raka boję się strasznie

Za pięć dziewiąta. Składam, odkładam gazetę.
Sięgam po materiały do swej rannej pracy
i kładę składam sobie to na prawym udzie,
starając się nie zburzyć przy tym ni na jotę
osiągniętej pozycji siedzianej. Siedzącej.
Przysuwam do się gumkę. Zaostrzam ołówek;
doostrzam go właściwie tylko, kontrolując
pokazujący mi się języczek strużyny.
Wolę – od długopisu – ołówek i gumkę;
jak średnik od dwukropka – mniej zobowiązuje.
I wtedy nieopatrznie spoglądam na budzik.
A tam – już bezpowrotnie – jest trzy po dziewiątej.
Wracam do materiałów: chcę siebie oszukać,
lecz wiem, że to daremne! Zrywam się ponownie.
Cofam dużą wskazówkę minutę przed dziewięć.
I teraz – jak meteor: łydkami w kanapę;
szwy – od krocza, siad z jękiem i noga na nogę.
Jeszcze – książka na udo, ołówek do ręki.
Zawisam nim nad pracą. Jest równo dziewiąta.
„Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi
Omijam koralowe ostrowy burzanu…”
Zabrzmiewa „Fantaisie-Impromptu” – w całej swej wyrazowej potędze. Opadam z ołówkiem. Idę po zatyczki stopery. Wciskam je w uszy. Powtarzam siadania rytuał siadanie; robię to teraz szybciej, choć nie mniej perfekcyjnie, energiczniej po prostu; na tempa i takty; trochę jak robot – z maską zaciętości na twarzy, tyle że z kroplami już potu na czole – bez pierdolenia się tam kurwa!
Łup – łydkami.
Szwy – od krocza.
Jęk kanapy.
Nóg złożenie.
Zawisam ołówkiem: anprompti uciekło, ale jednak kląskało na granicy słyszalności, absorbując całą potencję mózgu i gotowość.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>